środa, 25 marca 2009

Ku chwale najlepszej gry na świecie - Metal Gear Solid 3


TEKST WOLNY OD SPOILERÓW

Pisałem juź o najlepszej konsoli, PlayStation 2. Kolej na przedstawienie Wam najlepszej gry wg. mnie, jak kiedykolwiek została stworzona. Serię Metal Gear Solid powinien znać każdy szanujący się gracz. Wszystko zaczęło się, niespodzianka(!), od pierwszej części, która zagościła na PlayStation. Gra od początku powalała swoją filmowością. Niesamowita jak na tamte czasy grafika, wyreżyserowanie całej rozgrywki oraz pełny voice-acting. Gracz miał wrażenie, że uczestniczy w jakimś wspaniałym szpiegowskim filmie. Sama rozgrywka była specyficzna i dosyć wiele rozbieżności było między grą a prawdziwym światem (ślepi i głusi strażnicy), lecz mimo wszystko grało się świetnie. Jednak całe te atuty przygasają przy czymś innym, czymś, co w grach cenię sobie najbardziej i czymś, za co pokochałem Snake'a (no bez przesady) i całe to uniwesum. Fabuła, pisana przez duże F. Nie, FABUŁA, cała dużymi literami.

Takich zwrotów akcji, postaci (zarówno po dobrej, jak i złej stronie), skomplikowanej otoczki fabularnej, nie było nigdzie. To nie gra, w której jest główny zły i musimy go zabić. To nawet nie gra, w której dobry okazuje się zły i trzeba go ubić. Nic tu nie jest czarne ani białe, przez całą grę jesteśmy zaskakiwani nowymi wiadomościami i wplątujemy się w tą siatkę nazw, dat i wydarzeń. Pan, MISTRZ, Kojima wykreował tak bogaty i skomplikowany świat, że aby wszystko załapać należy przejść grę dwukrotnie. No i jak to w genialnych dziełach bywa, pod oczywistym znaczeniem kryją się jeszcze znaczenia ukryten, np. przesłanie wojenne. To nie jest tylko kupa pikseli. To cały, piękny świat ze swoją historią, którą Mistrz stara się nam przekazać poprzez właśnie piksele.

Na osobny akapit zasługują postacie. Nie ma w grach video innych tak wyrazistych i tak bliskich nam postaci. Hal, Snake, Meryl, Campbell, Eva, Big Boss, Raiden, Zero... Każda postać z głębokim rysem psychologicznym, z odmiennym charakterem i swoimi tajemnicami. Jedni wzbudzają sympatię, drudzy nienawiść, jednak każda z nich ma swoje motywy i historię. Z żadnym innym growym bohaterem nie zżyłem się tak, z Naked i Solid Snake'iem.

Artykuł miał być o MGS3, ja rozpisuje się zaś o pierwszej części. Prawda jest taka, że tak jak w przypadku Phoenix Wrighta, każda następna część to kolejny epizod większej całości, kolejny element układanki. Wraz z duchem czasu do przodu idzie grafika, muzyka, sposób przedstawienia akcji, ale tak naprawdę od dawna liczyła się opowiadana w grze historia. MGS3 stało się wynikiem najwyższej formy Kojimy, swoistym dziełem życia tego człowieka. MGS był magiczny, MGS2 po części przekombinowany, lecz nadal genialny, zaś Metal Gear Solid 3 jest połączeniem najlepszych cech wszystkich poprzednich części wraz z przeniesieniem akcji do pięknej dżungli i wprowadzenia naprawdę porywających wątków. Wszystkie części kocham, jednak ta jako jedyna zmusiła... nie, nie zmusiła. Po prostu wywołała szczery, rzęsisty płacz nad losem pewnej bohaterki. Coś niesamowitego dla mnie do niedawna. Popłakać się nad grą. Leżeć na kanapie i beczeć. Łzy ciekły mi po policzkach,  a to wszysko przez jedyne w swoim rodzaju zagranie Mistrza. Nie zdradzę, o co chodzi, ale siedziałem z padem przez 5 minut i nie mogłem nacisnąć tego przycisku...

...

Wspomnienia wracają. Właśnie dlatego uważam tę grę za genialną. Nad żadną inną tyle nie myślałem, żadna inna nie wywołała we mnie tak wielkich i szczerych emocji, żałuję sprzedaży PS2 tylko dlatego, że chciałbym zagrać w MGS3 raz jeszcze, oglądam regularnie trailery z tej gry za każdym razem wzruszając się... Baba? Ciota ze mnie? Wątpię, nie jestem chyba jedyny, który to poczuł.

Gameplay to osobna sprawa. Gra była piękna, genialnie udźwiękowiona. Sposób przedstawienia akcji nie ma sobie równych. Samo granie, choć z charakterystycznymi dla MGS'a odchyłami, był po raz kolejny dopieszczony i niejeden maniak kitrania się po krzakach i strzelania headshotów (pozdro Kondziu) będzie wniebowzięty.

Oczywiście, w myśl mojego ulubionego i najczęściej przytaczanego przysłowia, "nie ma róży bez kolców". Gra jest tak naprawdę interaktywnym filmem. Nie mam przeciwko temu nic przeciwko, lecz wielu uważa to za minus. Strażnicy jak zwykle są ślepi i głusi, mamy bezdenne kieszenie zdolne pomieścić cały arsenał, świat jest pełen absurdów takich jak wyskakujące skrzynki z amunicją z ciał czy ubitych zwierzaków zmieniających się w pudełka z jedzeniem. Ale naprawdę, kogo to obchodzi? Ta gra to geniusz. To coś więcej niż gra. To arcydzieło. Arcydzieło sztuki.

3 komentarze:

  1. huj nie dziennikarz z ciebie dziecko wracaj do piaskownicy.

    OdpowiedzUsuń
  2. Czym jest M G S??

    OdpowiedzUsuń
  3. Pierwszy anonimie - ale ja jestem w swojej piaskownicy!

    Drugi anonimie - Metal Gear Solid

    OdpowiedzUsuń